Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/229

Ta strona została przepisana.

ców, łamiąc się, jak rzeka uciekająca w kucznym wodospadzie.
U góry, u samej, cząstka nieba pozostawała jasną śród kłębienia się chmur poniżej, jasną, kryształową, pogodną pogodą właściwą horyzontom po nad lodowców szczytami...
— Niepodobna ustać tu — mówił Daniel Glauuro, opierając się o drzwi jednego ze sklepów — wiatr zmiata bez ceremonii.
— Zejdź na dół, dogonię cię... chwilę — wołał poeta przechylając się po nad poręczą, zakrywając oczy dłońmi, w słuchu skupiając duszę całą.
Straszny był ryk burzy po nad niewzruszonością skamieniałych stuleci, szalejącej nad nią tak jak szalała wówczas gdy tych marmurów bryły spały jeszcze w macierzystych skał łonie; wówczas gdy na moczarach laguny i bagnistych wyspach dzikie trawy obrastały ptactwa gniazda; długo przedtem zanim pierwszy doża zasiadł na Rialto; długo przedtem nim ojcowie zatrzymali tu wychodźców, nie przeczuwając wyczekującej ich świetności.
Jak wówczas nie było, teraz dostrzedz się nie dawał ślad życia.
Pod zachmurzonem niebem piętrzyło się rzekłbyś rumowisko olbrzymiego, na poły wodą zalanego grobowca, po nad którym rozlegał się straszliwy głos zniszczenia opiewający i opłakujący w proch rozsypujących się pokoleń szeregi, pogasłe blaski dawnej świetności, nieprzeliczonych wschodów i zachodów rządy, narodzin i śmierci przewróty, nieodgadnione minionych wieków tajemnice i przyszłych brzasków zagadki...