Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/230

Ta strona została przepisana.

W wichrów rozszalałych podmuchu grały wszechświata męki.
— Ah! ująłem cię! — zawołał rozradowany i tryumfujący poeta.
Pochwycił niepochwytny przedtem wątek melodyi, przyswoił go sobie; jego teraz będzie, nieśmiertelnym w duszy jego i żyjących świecie a ze wszech rzeczy żyjących żadna mu się w tej chwili bardziej żywą nie zdawała.
Samo jego własne życie zdawało mu się wymykać w obec siły pochwyconej dźwięczności, zarodka, posiadającego zdolność nieograniczonego rozwoju.
Wyobraził go sobie zanurzonym w morzu symfonii, rozwijającym się tysiącznie aż do ostatecznej doskonałości.
— Danielu! Danielu! Znalazłem!
Wzniósł oczy.
Na dyamentowem niebie pierwsze zabłysły gwiazdy.
Zmierzył ciszę, śród której drgały.
Mignęły mu w myśli dalekie horyzonty: piaski, drzewa, wody, kłęby kurzawy wstrząsane wichrem: pustynie Libii, gaje oliwkowe przy zatoce Salony, Nil pod Memfisem, Argolida spragniona...
Inne jeszcze mknęły mu w myśli obrazy...
Usiłował zamknąć swą wyobraźnię jak dłoń, co pochwyci upragniony przedmiot.
Przy słupie dostrzegł cień człowieka, światełko u szczytu drąga, posłyszał jak zasyczał zapalany w latarni ogień.
Z gorączkowym pośpiechem zanotował pochwycony watek głosu żywiołów, w kilku liniach, na karoce pugilaresu.