Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/231

Ta strona została przepisana.

— Dzień obfity w przedziwy — mówił Daniel Glauro, widząc przyjaciela zbiegającego ze schodów tak szybko i lekko jak gdyby przejął się elastycznością powietrza. — Niechże cię bracie Przyroda miłuje stale.
— Idźmy już, idźmy — wołał Stelio ujmując go pod ramię z niecierpliwością i jakąś dziwną wesołością — czuję potrzebę biegania.
Pociągał go za sobą zaułkami ku San Giovanni Elemosinario.
Powtarzał sobie imiona trzech kościołów, które potrzebowali minąć po drodze do tego dalekiego domostwa, co od czasu do czasu błyskało przed nim oczekiwań tęsknotą.
— Prawdą jest Danielu! coś mi raz tłomaczył, że głos rzeczy odmienny jest od ich dźwięku — mówił zatrzymując się u wnijścia na Ruga Vecchia, pod wieżą, gdyż spostrzegł, że bieg szybki zmęczył jego przyjaciela — dźwięk wiatru naśladuje czasem jęki przerażonego tłumu, czasem ryk zwierząt dzikich, huk wodospadów, szum rozwianych sztandarów; wyzywa to grozi, na przemian, to płacze to przeklina... Ale głos wichru jest dopiero syntezą tych wszystkich dźwięków i pobudzonych niemi uczuć: opowiada o wieków wysiłkach i stuleci pracy, o niezgłębionym smętku i nieobrachowanem okrucieństwie losów człowieka, o ustawicznej walce o szmat złudzeń raz wraz rozwianych i raz wraz się odradzających.
— A czyś się zastanowił nad tem — spytał zadumany mistyk — że istota muzyki nie polega właśnie na dźwiękach lecz na poprzedzającej je i następującej po nich ciszy. W tych to przerwach pomiędzy dźwiękami czai się i żyje