Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/235

Ta strona została przepisana.

Idry, grunt na zawsze wyjałowiony grozą najtragiczniejszych losów, co pożarły ród wielki, szlachetny... Czyś się zastanawiał kiedy nad tym poszukiwaczem barbarzyńskim, któremu po leciech spędzonych najprozaiczniej śród korzeni i słoików, za kupieckim kantorkiem, zechciało się raz podróżować; puścił się odkryć drogę, wprost na grobowce Atsytów, do ruin Mycen, gdzie go czekał największy i najdziwniejszy z widoków, na jakim kiedybądź spoczął wzrok człowieka? Czyś się zastanawiał kiedy nad grubym Schliemanem w chwili, gdy odkrył największy, najświetniejszy ze skarbców, które Śmierć nagromadziła w łonie ziemi przez wieki, przez setne? Czyś nie myślał wówczas, że nadludzki ten widok, skarb nieprzebrany, mógłby był zjawić się przed kim innym: młodszym, gorętszym, przed poetą, artystą, tobą, mną? Wyobraź sobie coś podobnego: gorączkę, zdumienie, radość, szał...
Zapalał się, drżał cały, uniesiony wyobraźnią ognistą, bez wędzidła.
W oczach mu migały blaski grobowych skarbów.
Siła twórcza nabiegała mu do myśli, jak krew do serca.
Sam był aktorem w swym dramacie, jego bohaterem: akcent jego i ruchy wyrażały uczucie i piękno, nie dające się objąć słowa literą martwą.
Przyjaciel patrzał zawieszony u ust jego, wzruszony wybuchem nagłym, odpowiadającym własnym jego marzeniom.
— Wyobraź sobie! wyobraź! Grunt który rozkopujesz pracowicie, piędź po piędzi, zatruty