Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/236

Ta strona została przepisana.

i przeklęty, zdaje się, że zeń powstają jeszcze wyziewy zbrodni potwornych. Przekleństwo ciążące na tych Atrydach było tak dzikie i okrutne, że istotnie pozostać zeń musiało coś zjadliwego w samym prochu miejsc kędy stąpali. Zarazić się tem możesz! Umarli których kości poszukujesz i nie znajdujesz pod tchnieniem Eschylosa, olbrzymi i krwawi, tacy jakiemiś je widział w Orestiadzie, gnani bez wytchnienia swych przeznaczeń grozą. Wszystko czem się żywił twój umysł i dusza, wskrzesza w tobie w kształtach żywych z wypukłością plastyczną! Upierasz się przy swoim. W kraju suszy i pragnienia, u stóp skały nagiej, zamknięty czarodziejskiem kołem dawno wymarłego grodu, kopiesz, wciąż kopiesz ziemię piędź po piędzi, coraz głębiej; a ustawicznie w oczach ci stają, w myśli majaczą, śród rozżarzonych piasków i kurzawy, krwawe Atrytów postacie. Za każdem uderzeniem oskardów drżysz o całość wielkich kości, spragniony dojrzenia wreszcie głowy jednego z przeklętych, nietkniętej jeszcze, z widocznemi ślady gwałtów przeżytych, mordów okrutnych... Nagle... ujrzałeś nagle: złoto i złoto, trupy! wszystko pokryte złotem, zagrzebane w złocie...
Leżeli tam Atrydzi krwawi, złotem pokryci leżeli, w cieniu wąskiej uliczki, na kamieniach wilgotnych.
Leżeli wywołani twórczem słowem poety, tak wyraźni, widoczni, że i poeta i doktór mistyk cofnęli się drżąc obaj.
— Szereg cały grobowców! Trupów piętnaście, jeden obok drugiego na podścielisku ze złota, z licem pokrytem złotemi maską, czoły uwieńczonemi złotemi korony, pierśmi przepasanemi