Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/238

Ta strona została przepisana.

Żyje ród jakiś starodawny, poddany niewzruszonego Przeznaczenia przemocy.
Za ścianą słychać było bujanie kołyski i cichy śpiew kołysanki: matka usypiała dziecię dawną, od dziadów, pradziadów nauczoną piosenką, słodkim głosem starając się zażegnać złowrogie wycie żywiołów.
W górze, na wąskim szlaku nieba, paliły się gwiazdy a tam dalej, dalej, o wzgórza piasczyste, o tumy, o mury, rozbijało się rycząc morze i tam, serce wielkiego kompozytora dyszało walką ze śmiercią...
Tu jednak bujała kołyska i tkliwy głos kobiecy modlił się i koił płacz niewinnego niemowlęcia.
— Życie! — mówił Stelio Effrena, idąc dalej i pociągając za sobą przyjaciela. — W jednej, przelotnej chwili trwania, wszystko co drży i dysze, płacze, pragnie, szaleje po przez życia przestwory, wzbiera ci nagle w duszy, w sercu, w myśli, wzbiera, tężeje, całego obejmuje. Chciałbyś to w jedno zamknąć, jednem wyrazić słowem... Ale jakiem? jakiem? Znasz-li je? Kto je znaleźć, kto wyrazić potrafi! Wracało mu zwątpienie.
Cierpiał.
Chciał wszystko objąć i wszystko wyrazić.
— Czy ci się kiedy przedstawił Wszechświat w postaci ludzkiej głowy. Mnie... nieraz, tysiąc razy. Ah! ściąć ją jednym zamachem, jak tym, co strącił głowę Meduzy i trzymać ją zawieszoną przed tłumem z estrady, by nie zapomniał już jej nigdy. Czy ci się nie zdaje, że bardzo wielka tragedya mogłaby się wyrazić gestem Perseusza? Mówię ci, chciałbym wynieść