Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/246

Ta strona została przepisana.

ta o kamień cenny, wpatrzona w fryz złocony co wystaje po nad płótnem Bassano przyciemniając je nadto.
— Marzyć, zawsze marzyć — westchnął zdjęty tą samą gorzką niecierpliwością, co mu niedawno, na parostatku, odbijając od Lido, podsuwała ironiczne słowa. — Żyć relikwiami! Lecz pomyśl że Dandolo zdobywał razem kolumnę i cesarstwo, a wolał pozostać dożą niż zostać imperatorem. Widział on zapewne więcej rzeczy od ciebie, któremu się zdaje że błądzisz po lesie gdy się skłaniasz nad ułamkiem marmuru „verdo-antico.“ Żegnaj Danielu!
— Nie obniżaj swego losu!
— Pragnąłbym go raczej szturmem zdobyć.
— Myśl jest twą bronią.
— Czasem mi ambicya myśli przepala!
— Tworzyć możesz! Czegóż ci się chce więcej?
— A! gdyby czasy inne były i mnieby się może udało podbić archipelag. — Po co! Czyż melodya nie tyle warta co królestwo! Za nowy temat czybyś nie oddał korony?
— Chciałbym żyć pełnią życia. Nie jestem tworzącą mózgownicą tylko.
— W mózgu świat cały się mieści.
— Mistykiem jesteś, ascetą! Nic nie rozumiesz. Pokonałeś zmysłowość...
— I ty ją pokonasz.
— Nie wiem czybym rad był temu.
— Rad będziesz, pewien tego jestem.
— Dobranoc Danielu! Powierniku mój! Nikt mi nie jest bliższym od ciebie.
Uścisnęli się serdecznie.