Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/248

Ta strona została przepisana.

W oczach miał coś obcego, dalekiego...
Jemu wydała się prześliczną, gdy się gwałtownie rzuciła z cieniu, wzburzona czemś bardzo podobnem do szalejącej na dworze burzy.
Krzyk, gest, skok szybki i nagłe zatrzymanie się, drżenie muskułów widoczne pod tuniką, twarz przygasła nagle jak zasypane popiołem płomię, natężenie i błyski wzroku podobne do migania się ostrza miecza śród boju, oddech przyśpieszony roztwierający wargi tak jak gorąco roztwiera usta ziemi, cały wygląd jej dyszał prawdą i siłą patetyczną dającą się chyba porównać z wzburzeniem kosmicznem sił przyrody.
Artysta poznawał w niej kapłankę Dionyzosa, żywy materyał podobny rytmowi sztuki, łatwy do przekształcenia wedle upragnionej poetycznej modły.
A widząc ją rozbujałą jak niezliczone i zmienne fale oceanu, uznał za niewystarczającą ślepą maskę, którą zamierzał zrazu narzucić jej w swym dramacie; uznał rolę tragiczną przez którą miał ją przeprowadzić boleśnie, za nazbyt ciasną, za ciasne granice w których miała czuć i działać.
Zdało mu się że raczej wcielić w nią winien podziemną prawie duszę.
„Ah! wszystko co drży i dysze, płacze i wyczekuj e, kocha, szaleje na przestrzeni życia...“
Na rojące się w jego wyobraźni obrazy i sceny padł lęk co je rozprzęgał i płoszył.
Czemże być mogło dzieło, jedno dzieło wobec ogromu życia?
Eschylos stworzył sto tragedyi.
Sofokles więcej jeszcze!