Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/252

Ta strona została przepisana.

demi ludźmi zjawiała mi się nieraz, dotrzymywała towarzystwa. Zjawiała się niespodzianie, nieprzywoływana i nieoczekiwana... Raz, pamiętam! było to w Mürren. Przybyłam po długiej, męczącej podróży odwiedzić umierającą przyjaciółkę... Było to o brzasku; góry miały delikatną i chłodną barwę berylu, która spostrzedz się tylko daje na lodowcach; barwę rzeczy co pozostaną na zawsze niedościgłe i nieujęte, upragnione! upragnione! Dlaczego się zjawiła? Czuwałyśmy razem. Słońce dotknęło szczytów! Strzępy tęczowe zamigotały na lodowcach, drgały chwil kilka, opadły... I ona się rozwiała wraz z tęczą przecudną...
Słuchał ją ukojony, szczęśliwy niemal.
Całe piękno, cała prawda które pragnął wyrazić tkwiły może w skale lub kwiecie gór tych dalekich.
Najtragiczniejsza walka losów i namiętności ludzkich nie była tyle warta co te tęczowe, chwilowe blaski na lodowcach wieczystych.
— A innym razem? — spytał cicho gdyż przerwa się przeciągała i bał się że Foskaryna urwie opowiadanie.
Uśmiechnęła się i wnet zasmuciła:
— Innym razem było to w Aleksandryi egipskiej, po dniu strasznego odmętu, jak po rozbiciu, zalewie... Miasto miało wygląd zgnilizny, zdawało się w rozkładzie... Pamiętam, na ulicach potoki błota; konia chudego, białawego z grzywą i ogonem pomalowanym ochrą nurzającego się w tym kale; kamienie mahometańskiego cmentarza; migotanie się dalekie jeziora Mareotis... wstręt, smutek do nieopisania...
— Uspokój się biedna duszo. Uspokój, od-