Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/255

Ta strona została przepisana.

On to sam opowiadał jej kiedyś, temi sami prawie słowy, lecz teraz wspomnienia te wydawały mu się niespodziane i jak gdyby nowe.
— Potem trzody szły wybrzeżem, wracały z gór pędzone na pastwiska Puglii. Grzbiety wełniste owiec podobne były do fal morza a morze bywało zwykle ciche w dni, w które pastuszkowie przepędzali wzdłuż niego trzody z pastwiska na pastwisko. Cicho było, cisza złota słała się po płaskiem wybrzeżu. Psy biegły obok trzody; pastuszkowie przystawali wspierając się na wysokich kijach; w przestworzu słabo podzwaniały dzwoneczki... Wzrokiem przeprowadzałeś trzodę aż za przylądek... Potem, potem szedłeś z siostrą liczyć ślady kopyt i kopytek na wilgotnym piasku, żółtym, pozłocistym, niby miodu plastry... Kto mi to, kiedy opowiadał?
Słuchał ukojony, szczęśliwy.
Opuściła go gorączka.
Czuł rozlewający się po sobie spokój błogi, senliwy.
— Lecz nie zawsze było tak cicho, pogodnie na morskiem brzegu. Bywały i burze; morze występowało z brzegów, wtargało na ląd a cofając się spienione, kłęby piany pozostawiało na jałowcach, wrzosach, mirtach i rozmarynach. Pozostawiało porostów wodnych zmokłe warkocze, drzazgi potrzaskanych gdzieś łodzi. Ubogich darzyło drzewem a żałobą, żeglarzów rodziny. Gdzie się te łodzie rozbiły, gdzie? Na brzeg zbiegały tłumy kobiet, starców, dzieci. Kto więcej drzazg zachwyci, uniesie! Wówczas siostra twoja śpieszyła też z pomocą ubogim: rozdawała chleb, wino, jarzyny, odzież. Błogosławieństwa głuszyły ryk morza. Patrzałeś przez okno i czułeś do-