Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/257

Ta strona została przepisana.

łodzi stojących u przystani, drżały na stopniach kościelnych, na kolumnach perystulu, podnosiły rzekłbyś stare, popękane kamienne płyty.
Kilka felzów spróchniałych leżało na kamieniach, z pokryciem spłowiałem od deszczów, porwanem, podobne do resztek karawanów zużytych na drogach cmentarnych.
Zaduch konopi bił od zrujnowanego, na fabrykę lin zmienionego pałacu, buchał z okien zakratowanych, porosłych mchem szarym, podobnym do nagromadzonych przez lata pajęczyn.
Tam, w głębi Campiello della Comare, porosłym trawą jak cmentarz wiejskiego kościółka, furta ogrodu otwierała się pomiędzy dwoma filarami zakończonemi pogruchotanemi figurami, opasanemi zeschłemi gałęźmi bluszczu, wywierającemi wrażenie kamiennej ozdoby.
Nic nie zdawało się przechodzącemu tamtędy poecie bardziej smętnem i lubem.
Dokoła Campiello kominy skromnych domostw otaczały kopułę zieloną.
Od czasu do czasu stado gołębi, zrywając? się z pośród rzeźb „degli Scalzi“ przelatywało nad kanałem; dawał się słyszeć świst lokomotywy na długiej grobli przerzynającej laguny, het, precz, aż do Mestre; brzęczała śpiewka szewca za warsztatem, w drzwiach uchylonych ciemnej izdebki; słychać było organów granie; księży śpiew przeciągły...
Pogoda śmierci zlewała się tu ż melancholią miłości.
— Hélion! Syrus! Altar! Donowan! — Ali-Nur! Neryssa! Pinchebella!
Lady to Myrta, siedząc na ławce, pod opię-