Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/259

Ta strona została przepisana.

szczem niezliczonych jesieni żelaza, a w gęszczy wysokiej pinii rozlegał się ten sam świergot co, tam dalej w szczelnie zamkniętym ogrodzie, przerywał grobową ciszę i samotność Radiany.
„Cierpisz przez niego?“ chciałaby spytać staruszka rozkochaną kobietę, czując że ją samą przenika, wraz z ostatnią pogodą dnia jesiennego, ciepło tej zbolałej duszy.
Nie śmiała pytać.
Westchnęła.
Jej zawsze młode serce ściskało się na widok rozpacznej namiętności i zagrożonej piękności.
„A! piękną jeszcze jesteś, usta twe ponętne wywołują pocałunki, a bladością i spojrzeniem upajać możesz kochanka...“ — myślała patrząc na roztargnioną, zamyśloną aktorkę ku której skłaniały się ostatnie jesienne róże — „lecz ja... marą tylko jestem.“
Spuściła oczy, dostrzegła złożone na kolanach swe wychudłe ręce i zdziwiła się im sama tak dalece zdały się jej pomarszczone, pożółkłe, martwe, budzące odrazę, zdolne chyba pieścić drzemiące u stóp jej charty.
Czuła każdą zmarszczkę na swej zwiędłej twarzy, sztuczne zęby w dziąsłach, cudze włosy na głowie, całą ruinę postaci swej niegdyś doskonale sharmonizowanej z wdziękiem wytwornym inteligencyi.
Zdziwiła się własnej wytrwałości zwalczania rzeczy nie dających się zwalczyć, okłamywania samej siebie, przedłużania iluzyi za pomocą wonności, olejków, bielideł, farb przeróżnych.