Psy porwały się, nastawiły uszy.
Ze spotkania dwóch spojrzeń posypały się iskry.
I tym razem, jak zwykle, w czarodziejskiej obecności kochanki, Effrena doświadczył znanego sobie wrażenia jak gdyby się zanurzał w płonący ether, odosobniający go od powszedniej atmosfery.
Miłosne to zjawisko uplastycznił sobie uniesionem z dni dziecięcych wspomnieniem, gdy raz, przechodzącego przez puste miejsca, opadły błędne, skaczące ogniki tak że aż był krzyknął oczarowany.
— Oczekiwanym byłeś przez wszystko co żyje w tem obmurowaniu — mówiła lady Myrta z uśmiechem, pod którym biło młode serce uwięzione w starem, złamanem ciele, a wzruszone teraz miłością tych dwojga. — Przybyłeś jak zaklęciem wywołany.
— Prawda — rzekł młodzian przytrzymując za obrożę Donowana, co mu się wspinał poufale na piersi. — W rzeczy samej, zdaleka przybywam. Zgadnijcie skąd?
— Z kraju tak pięknego jak krajobraz Giorgione!
— Nie. Z klasztoru Santa Apollonia. Czy znacie klasztor Santa Apollonia?
— Zapewne tytuł dzisiejszej twej kompozycyi?
— Kompozycyi! Klasztor kamienny, na prawdę, z kolumnami, studnią...
— Być może. Lecz każde miejsce, które widzisz służy ci za tło do kompozycyi.
— Ah! lady Myrta, klasztor ten jest pieścidełkiem którebym chciał pani podarować, prze-
Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/262
Ta strona została przepisana.