Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/263

Ta strona została przepisana.

nieść do tego ogrodu. Wyobraźcie sobie klasztorek tajemniczy, ciasny, otwierający się na rząd kolumn wysmukłych jak siostrzyczki, gdy naczczo, po poście, spacerują w słońcu. Kolumn delikatnych, nie białych, nie szarych, nie czarnych lecz tej przedziwnej, tajemniczej barwy którą kamiennym dziełom nadaje ów niezrównany kolorysta: Czas. Pośródku studnia a na wyżłobionem przez użycie ocembrowaniu wiadro bez dna. Mniszek ni śladu. Rozpierzchły się, znikły... lecz mi się zdaje że cienie Denaid zamieszkują tę ruderę...
Zatrzymał się obskoczony przez charty i zaczął naśladować wołania łowczych.
Psy się zaniepokoiły.
Zamglone dotąd ich oczy połyskiwały.
Dwa pozostałe na uboczu przyskoczyły w wesołych susach przesadzając krzewy i grzędy i stanęły naprzeciw poety nieruchome, wyczekujące: żywe sploty nerwów, obrosłych lśniącą się szerścią.
— Alimur! Kryssa! Neryssa! Klarysa! Altair! Helion! Hardikanute! Veronese! Hierro!
Znał wszystkich po imieniu.
Zawołane zdawały się uznawać w nim swego pana.
Był tam chart szkocki, z gór rodem, o szerści twardej i gęstej, twardszej i gęstszej przy pysku i uszach, popielaty, nowego żelaza barwy.
Był drugi, irlandzki, wróg i prześladowca wilków, silny, czerwonawy, połyskujący białkiem oczu.
Był trzeci, tatarzyn, pręgowaty: czarny z żółtym, urodzony w stepach Azyi kędy nocą odganiał, od namiotu, hieny i szakale.