Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Był perski, płowy i mały, o uszach porosłych jedwabistą szerścią, z kitą na ogonie, po bokach srebrzysty, o długich nogach równie zwinny i zręczny jak antylopy za któremi w ojczyźnie swej się uganiał.
Był „galgo“ hiszpański, od maurów wywodzący swe pochodzenie, podobny temu, którego za obrożę trzyma karzeł na słynnym obrazie Velasquez’a, wprawny w wyścigi po przez krzaczaste doliny Murcyi i Alikanty.
I był też arabczyk jeden, pustyni łupieżca, czerniawy na pysku i o czarnem podniebieniu, z widocznemi ściągniami, z kośćmi wystającemi pod delikatną, napiętą skórą, o szlachetnej krwi i sercu, dumny, odważny, wytworny, przyzwyczajony wylęgać się na pysznych kobiercach i spijać mleko czyste z czystej kruży.
Zebrane w zgraję charty skakały do koła tego, którego głos budził wrodzone im instynkty pogoni i rzezi.
— Który z was był najlepszym przyjacielem Goga — pytał je, spoglądając kolejno w piękne, lśniące oczy niespokojnie weń wpatrzone. — Ty, Hiero? Ty, Altair? który?
Głos jego pobudzał wpatrzone weń bacznie psy do cichego burczenia.
Za każdym ruchem lśniły się grzbiety ich, boki, piersi, mieniąc się rozmaitością barw, a zakręcone w górę ogony biły ochoczo muskularne i naprężone boki i golenia.
— Więc powiem wam to com taił dotąd: Gog, słyszycie? Gog, co jednem klapnięciem szczęk potężnych rozciągał zająca, Gog okulał.
— O! doprawdy — zawołała szczerze zasmucona lady Myrta. — Być że to może! a Magog?