Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/273

Ta strona została przepisana.

wznosząc pysk do góry uganiał się szczekając za wróblami, co ze szczytu rozłożystej pinii fruwały w powietrzu.
— Dynia! Dostała ci się dynia! — wołał śmiejąc się Effrena — ani nawet ot taki chociażby maciusi kot! Biedny Donawan! Uderzył zębami o dynię! Co za upokorzenie! Baczność lady Myrta, gotów się utopić ze wstydu i rozpaczy.
Zarażona jego wesołością Foskaryna śmiała się z nim razem.
Jej rdzawa suknia i szerście chartów połyskiwały w skośnych promieniach słońca, na zielonym trawniku.
Białość jej zębów i śmiech głośny odświeżały jej usta odnowioną młodością.
Nuda staroświeckiego ogrodu rozwianą była jak te pajęczyny, które opadają przy raptownem otworzeniu długo nie otwieranych okien.
— Czy ci się chce Donawana? — spytała Effrena lady Myrta, z wdziękiem wypływającym z jej serca i co się zaprzepaścił w zmarszczkach jej twarzy tak jak strumień w głębokich jarach — znam cię, znam dobrze...
Stelio przestał się śmiać, zarumienił jak chłopie.
Fala tkliwego uczucia zalała pierś Foskaryny na widok tego naiwnego rumieńca.
Pałała miłością i pragnieniem objęcia, uściśnienia kochanka, drżały jej ręce i wargi.
— Chcesz go mieć? — pytała lady Myrta, szczęśliwa że może obdarzyć kogoś co przyjmuje podarek z tak żywą i szczerą oznaką zadowolenia. — Donawan od tej chwili do ciebie należy.
Zanim podziękował, Stelio obejrzał się za chartem z niepokojem niemal.