Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Ujrzał go pysznym, bardzo pięknym, ze znamieniem rasy i stylu w każdym calu, jak gdyby Pisanello był go naszkicował na odwrotnej stronie cennego medalu.
— Lecz Gog? Cóż się z nim stało? — pytała staruszka — nie opowiedziałeś nam jeszcze. Ah! jakże prędko zapominamy inwalidów.
Stelio patrzał na Foskarynę idącą ku chartom, po trawie, płynnie i lekko, tym właśnie szczególnym krokiem i ruchem, które starodawni wenecyanie nazywali „charcim“ — „alla levriera.“
Płowa jej suknia ozłocona słońcem paliła się dokoła wiotkiej postaci.
Zbliżała się do płowego Donawana, jak gdyby się z nim zbratać miała w swym instynkcie aktorskiej mimiki.
— Było to po polowaniu — począł Stelio — miałem zwyczaj wypuszczania zajęcy wzdłuż piasczystego wybrzeża. Czasem wieśniacy mi dostarczali, bure, silne, zdolne długi stawiać opór, przebiegłe, umiejące kąsać i drapać. Ah! lady Myrta, co za wyborne pole to moje rodzime, piasczyste wybrzeże! Znane są pani olbrzymie płaszczyzny Lancashire, suche grunty Yorshiru, twarde drogi w Altear, trzęsawiska niższej Szkocyi, piaski południowej Angli, lecz wierz mi lady Myrto! że przegalopowanie na dobrym wierzchowcu wzdłuż mego rodzimego wybrzeża, pozłocistego, jaśniejszego od tego jesiennego nieba, po przez krzaki jałowcu, przez wrzosy, po nad wąskich strumieni jasną strugą, sadzawek zatokami, wzdłuż morza tak zielonego jak najpiękniejsza łąka, wobec gór