Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/277

Ta strona została przepisana.

róży, po której pozostała sama żółta zawięź u końca gałęzi.
Psy się skupiły pomiędzy sobą drżące całe. Pod cienką ich skórą dresz widoczny wstrząsał ich żebra a w podłużnych i spłaszczonych, jak u płazów głowach, błyszczały tęskne, smutne oczy.
— Czy ci opowiadałam kiedy Stelio, w jaki sposób potrafiła umrzeć jedna z największych dam Francyi, na polowaniu w którem brałam udział? — spytała lady Myrta, gdyż to tragiczne wspomnienie obudziło się w niej wobec dostrzeżonego na pobladłej twarzy Foskaryny wyrazu.
— Nie, nigdy. Jakże się zwała?
— Johanna d’Elbeuf. Czy to wypadkiem czy z winy własnej, czy z winy towarzyszącego jej jeźdźca nikt nie wie i nikt się nigdy nie dowie, została zranioną jednocześnie z przebiegającym pod nogami jej konia zającem. Powaliła się ciężko na ziemię. Nadbiegliśmy. Leżała na trawie, w kałuży krwi, tuż obok powalonego też na ziemię szaraka. Staliśmy jak skamieniali, bez głosu, nikt się jeszcze nie był ośmielił przemówić... Biedaczka! ledwie dostrzegalnym ruchem Wskazała wijące się w męczarniach zwierzątko... Nie zapomnę nigdy głosu jakim powiedziała: »Tuez le, tuez le, mes amis... Ca fait si mai“ powiedziała i sama wyzionęła, ducha.