Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/278

Ta strona została przepisana.

Rozdzierającą bywa słodycz niektórych pogodnych dni w listopadzie, uśmiechniętych uśmiechem chorego co liczy na wyzdrowienie nie wiedząc jak bliskim jest skonania.
— Co ci dziś jest Foska, co ci się stało! Czemuś tak skryta wobec przyjaciela? Powiedz mi, powiedz?
Stelio zaszedłszy wypadkiem do świętego Marka, spostrzegł ją opartą o drzwi kaplicy, w której stoi chrzcielnica.
Stała samotna, nieporuszona, z twarzą rozgorączkowaną i ponurą, z oczami wrystraszonemi, utkwionemi w przerażające postacie mozajkowe, palące się w żółtem świetle.
W chórze rozlegał się śpiew kościelny, przerywał się i znów wzmagał w tem samem tempie.
— Proszę cię, proszę, pozostaw mnie tu. Potrzebuję zostać samą. Proszę cię, zaklinam...
W głosie jej czuć było suchość u st spieczonych, zaciśniętych.
Odwróciła się, chciała uciekać.
Zatrzymał ją.
— Powiedz co ci jest? Powiedz choć słowno jedno, niechże się dowiem...
Usiłowała wymknąć mu się i ruch jej zdradzał niewymowne cierpienie.
Wyglądała na istotę szarpaną torturą, wijącą się pod pięścią kata.
Zdawała się nędzniejszą od wbitej na koło ofiary, żywcem na ogniu przypiekanej.
— Błagam cię! Jeśli masz nademną trochę litości, pozostaw mnie... pozwól mi odejść...
Mówiła cicho, bardzo cicho, lecz wyglądała tak, że się dziwić trzeba było że nie krzyczy, nie wyje z bólu.