Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/279

Ta strona została przepisana.

— Słówko, jedno przynajmniej słówko! Niechże — wiem przynajmniej o co idzie?
Płomię gniewu uderzyło na jej twarz zmienioną.
— Nie. Chcę pozostać samą!
Głos jej był równie ostry jak spojrzenie.
Odwróciła się, przeszła parę kroków chwiejąc się na nogach.
Zdawało się że szuka oparcia.
— Foskaryno!
Nie ośmielił się jednak zatrzymać jej.
Patrzał za oddalającą się w skośnym słupie słonecznych promieni, co przez drzwi uchylone niewidzialną ręką, wpadły do bazyliki szeroką smugą.
Głęboka, złota grota z apostołami, prorokami, męczennikami, symbolicznemi zwierzęty, roziskrzyła się za odchodzącą tak, jak gdyby w nią Opadło na raz tysiąc słonecznych pochodni.
Śpiew ucichł na chwilę i znów się podjął...
„Dławi mnie smutek... gwałtownie pragnienie zbuntowania się przeciw przeznaczeniu, odejścia gdzie oczy poniosą, szukania czegoś... Kto mi wróci, nadzieję? Skąd mi błyśnie światła promień?... Śpiewać! śpiewać! Ależ chciałabym w reszcie wyśpiewać hymn życia... Czy nie możesz mi powiedzieć czasem gdzie jest obecnie Mistrz Ognia?...“
Słowa te z listu Donateli Arvale miała przed oczami, wyryte wr myśli, w duszy, z każdym znakiem i przycinkiem, liter kształtem, żyjące jak żywą była ręka co je skreśliła..
Czytała je w sobie i dokoła siebie: wyryte na kamieniu, wyzłacane na tłach mozajkowych,