Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/280

Ta strona została przepisana.

kłębiące się na obłokach, odbite w wodzie, niepożyte i nieuniknione jak losów wyroki.
„Gdzie mam iść, gdzie?“
Pomimo wzburzenia i rozpaczy przenikała ją słodycz rzeczy: ciepło pozłocistych marmurów, woń pogody, spokój wypoczynku.
Patrzała na kobietę z ludu, owiniętą w ciemną płachtę, ni starą, ni młodą, ni piękną, ni szpetną, co siedząc na stopniach Bazyliki jadła pomału i z widocznem zadowoleniem kawał chleba, przymknąwszy w spoczynku powieki tak że aż na lica jej padał cień rzęs opuszczonych.
„Ah! gdybym się mogła zmienić w ciebie — myślała Foskaryna — zadowolnić twym losem: gdyby mi wystarczało do szczęścia słońce ciepłe i chleba kawałek! Gdyby przestać myśleć i cierpieć przestać!“
Spoczynek tej ubogiej kobiety zdawał się jej szczytem rozkoszy.
Odwróciła się nagle bojąc się i spodziewając zarazem, że kochanek wyszedł za nią?
Nie dostrzegła go i serce jej tak się ścisnęło jak gdyby skazaną na śmierć opuścił bez słowa... bez jednego.
„Wszystko się skończyło!“
Traciła miarę i pewność wszelaką.
Myśli jej wirowały porwane i splątane cierpieniem jak rośliny i kamienie wód wylewem rwącym.
Rzecz każda, najbardziej błaha, zdawała się jej być stwierdzeniem zapadłego na nią wyroku, zapowiedzią nowych nieszczęść, symbolom uczuć, tajemniczych a na losach jej mających się odbić znaczeń.
Na rogu świętego Marka, przy Porta della