Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/281

Ta strona została przepisana.

Carta, zdali się jej żywemi i krwawemi czterej królowie z porfiru co wyciągają prawice do wzajemnego uścisku i umowy, a zaciskają pięście lewic na rękojeściach mieczów, podobnych do kro« gulczego dzioba.
Niezliczone żyłki różnobarwnych marmurów, któremi są wyłożone ściany świątyni, splątane przędze barw odmiennych, skręty i labirynty krzyżujących się rysów, zdały się jej obrazem uczuć jej i splątanych myśli.
Rzeczy te zdawały się jej raz obcemi, oderwanemi, dalekiemi, to znów bliskiemi, swojskiemi, uczęstniczącemi w jej życia tajniach.
Naprzemian zdawało się jej że przechodzi przez obce, nieznane sobie miejsca, to znów że się znajduje śród form i rzeczy tak sobie bliskich jak gdyby powstały z jej własnej substancyi.
Podobnie jak konający nawiedzaną była obrazami i wspomnieniami najwcześniejszego swego dzieciństwa, rzeczy bardzo dawnych, nagłem i wyraźnem zjawianiem się to jakiejś twarzy, to ruchu jakiegoś, komnaty, krajobrazu.
Po nad zmiennemi i szybkiemi wizyami, ż krainy cienia, połyskiwały wpatrzone w nią oczy jej matki, łagodne, tkliwe, nie szersze od oczu żyjących ludzi a jednak bezmierne jak horyzonty, ku którym zdawały się ją powoływać.
„Czyż się mamy połączyć — myślała — czy mnie matko istotnie wołasz po raz ostatni?“
Przeszła Porte della Carte, portyk przeszła. Upojenie bólu wiodło ją tam gdzie w wieczór sławy i tryumfu, zeszły się były trzech istnień przeznaczenia.
Szła ku studni.