Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/282

Ta strona została przepisana.

Przy bronzowem ocembrowaniu minione chwile odżyły jej w pamięci z całą siłą i plastyką przeżytej prawdy.
Tu to, wówczas, zwracając się z uśmiechem do swej towarzyszki rzekła:
„Donatello, oto Mistrz Ognia.“
Głos jej zagłuszony został frenetycznemi oklaskami tłumu a po nad ich głowami tysiące rakiet wystrzeliło w górę rozświecając nocne niebo.
Zbliżyła się do studni, wpatrzyła się w nią a szczegół każdy tem żywiej rysował się w jej oczach, bruzda wyżłobiona tarciem powroza o metal, rdzy zielonej plamy na kamieniu, piersi karyatyd pogięte kolanami kobiet co tu niegdyś czerpały z wysiłkiem wodę i to głębokie zwierciadło tam, nisko, którego nie mąciły już żadne cebry i w którem przeglądał się krążek wysokiego nieba.
Pochylając się nad ocembrowaniem ujrzała odbicie własnej twarzy, rozpaczy, lęku, głowę Meduzy z którą się nosiła w głębi swej duszy.
Nic o tem nie wiedząc zaglądała w głąb studni tak jak zaglądał w ów pamiętny wieczór Effrena.
I ujrzała też jego twarz i twarz Donatelli takiemi jakiemi je spostrzegła w ów wieczór pamiętny, w chwili gdy płonęły obok siebie czerwienią bliskiego wybuchu wulkanu.
„Kochajcie się, kochajcie... odejdę, zniknę. Żegnajcie mi...“
Zacisnęła powieki z myślą o śmierci.
W ciemności ujrzała znów wpatrzone w siebie, jasne łagodne źrenice matczyne, niezmierzone jak dal spokojnych horyzontów.