Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/283

Ta strona została przepisana.

„Spoczywasz w spokoju i czekasz mnie tył coś żyła namiętnością i na nią umarła.“
Wyprostowała się.
Cisza zalegała pusty dziedziniec dożów pałacu.
Przepych ciosanych marmurów kąpał się na poły w cieniu, w światłe na poły.
Wyżej wystawały szczyty pięciu kopuł bazyliki, tak lekkie jak śnieżne obłoki przy których pogłębia się szafir nieba, jak kwiat jaśminu co podnosi zieleń liścia.
Znów pomimo bólu swego i rozpaczy uczuła wdzięk otaczających ją rzeczy:
„Życie mogło być jeszcze słodkie.“
Wyszła na Molo, wsiadła do gondoli, kazała płynąć na Giudecca.
Przystań, Salute, Riva degli Schiavoni, wody i kamienne gmachy były jednym przędziwem ze złota i opali.
Obejrzała się niespokojnie czy nie ujrzy kogo... kogoś, na Piazetta?
W pamięci jej przemknął wywołany niegdyś przez poetę obraz umarłego, spowitego w złotogłów, zamkniętego w opalowej trumnie Lata.
Wyobraziła sobie samą siebie zatopioną w głębi laguny, spoczywającą na łożu traw morskich.
Lecz i wspomnienie udzielonej na tych wodach a śród nocnej gorączki, spełnionej obietnicy, bólem przeszyło jej serce, pogrążając ją na nowo w rozpaczy.
„Nigdy więcej, nigdy już, nigdy“ — powtarzała sobie, przypominając minione chwile. — „Więc nigdy już, nigdy?
Zbliżała się do Rio della Croce.