Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/284

Ta strona została przepisana.

Tam, gdzie zieleń zwieszała się nad czerwoną ścianą, gondola przybiła do progu małych, pod zielenią kryjących się drzwiczek.
Foskaryna wysiadła z gondoli, wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła furtkę, weszła do ogrodu.
Było to jej ulubione schronienie kędy szukała samotności, strzeżone wiernie przez smętek i tęsknotę.
Oto i teraz wyszły na jej spotkanie.
Dawne i nowe smętki i tęsknoty otoczyły ją, szły za nią zbitym orszakiem.
Ze swemi długiemi szpalerami winnych latorośli, drzewami owocowemi, krzakami lawendy i oleandrów, z goździkami, purpurowemi i żółtemi różami, cichy, cienisty ogród zdawał się zabłąkanym kawałkiem wsi z samego krańca laguny, z Mazzorbo, Torcello, San Francesco del Deserto.
Słońce oblewało go i przenikało zewsząd i zwężone cienie drzew ginęły niemal na murawie.
Powietrze tu było tak spokojne że zeschłe liście nie opadały z wici winnej.
Nieopadł liść żaden chociaż wszystkie pożółkły i powiędły.
„Nigdy więcej.“
Przechadzała się wzdłuż po szpalerze, zbliżyła do kanału, zatrzymała na porosłem trawą brzegu.
Uczuła zmęczenie, usiadła na kamieniu, dłońmi przycisnęła skronie, chciała się uspokoić, skupić myśli, opanować samą siebie, zastanowić się, rozważyć.
„Jest tu jeszcze, blisko, mogę go widzieć. Spotkam go może za chwilę na progu mego do-