Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Mijała chwila natężenia i czekała jej powrotu a tymczasem miała mgliste poczucie czasu co ubiega, dogasającej lampy, więdniejących liści i kwiatów, nieprzeliczonych rzeczy co się psują, giną.
— Luba! moja przyjaciółko! — przemówił nagle Stelio zwracając się do niej i ujmując dłoń jej z wzruszeniem które wzrastało z chwili na chwilę i teraz zdawało się go dusić w gardle. — Pocożeśmy tu przyjechali. Miejsce to ciche a pełno grozy.
Patrzał na nią spojrzeniem co od czasu do czasu zjawiało się w jego oku, podobne do łzy co ma wytrysnąć, przenikającem głąb sumienia i nieświadomość samą, spojrzeniem głębokiem jak wzrok starca lub dziecka.
Pod spojrzeniem tem drżała jak gdyby była łzą zawieszoną na jego rzęsach.
— Cierpisz — spytał z litośnym niepokojem, pod którym zbladła. — Cierpisz, odczuwasz tę grozę?
Obejrzała się dokoła z niepokojem ściganej istoty.
Zdało się jej że tysiąc mar zagrobowych na pustem wstaje polu.
— Posągi te! — ozwał się Stelio głosem przedzierżgąjącym w jej oczach kamienne posągi na świadków jej własnego zniszczenia.
Dokoła pusto było i głucho, jak gdyby wszyccy mieszkańcy wyspy opuścili ją od wieków lub od wczoraj legli martwi w grobach.
— Chcesz, wrócim — mówił Stelio. — Łódź czeka nas.
Zdawała się nie słyszeć słów jego.
— Odpowiedz Foskaryno!