Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/298

Ta strona została przepisana.

szenia, zdjął mnie lęk wielki: przez myśl mi przemknęło, że i miłość twoja mogłaby minąć, zmienić się tak jak się zmienia rzecz każda, minąć, rozwiać się. „Stracisz mnie.“ Ah! słowo to twoje Foskaryno! z twoich ust wyszło.
Nie odpowiadała.
Po raz pierwszy odkąd go kochała słowa jego zdawały się jej czczym dźwiękiem... bujającym w powietrzu bez mocy i siły.
Po raz pierwszy on sam wydał się jej slabem, niespokojnem stworzeniem, podległem prawom niewzruszonym...
Zdjęła ją litość nad nim i nad sobą.
I on, on także wymagał od niej heroizmu, cierpienia, przymusu!
W chwili w której chciał ją pocieszać i uspakajać przepowiadał jej cierpienie, przygotowywał do katuszy.
Lecz co warta była odwaga? co warte heroiczne wysiłki woli?
I po co to wieczyste szarpanie się z losem...
Co im do przyszłości, do zawsze niepewnego jutra?
Dokoła nich sama przeszłość pozostawiła niestarte ślady... niczem byli... i oni sami i wszystko co ich otaczało tyle co nic warte było...
„Śmiertelni jesteśmy i ty i ja... śmiertelni... Zanim się ze snu zbudzim już umrzemy...“
— Cicho bądź! przestań mówić! — szepnęła mu tak cicho jak gdyby się znajdywali śród grobowców, na cmentarzu; a po brzegach ust jej przebiegał uśmiech cichy, zaledwie widoczny, podobny do cichych pól uśmiechu i zastygł na nich jak stygnie na ustach malowanych na portretach.