Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/299

Ta strona została przepisana.

Koła powozu toczyły się po drodze wzdłuż biegu Brenty.
Rzeka rozsławiona sonetami eleganckich, „labusiéw,“ w czasach gdy po niej mknęły łodzie pełne grajków i kochanków, podobną była teraz do płytkiego kanału, w którym się kąpały stada srokatych kaczek.
Po całej wilgotnej dolinie snuły się senne opary, sterczały ogołocone krzaki, liście czerniały na rozmokłej glebie.
Lekkie, złotawe mgły owiewały jesienny rozkład roślinności, a rozkład ten zdawał się udzielać i kamieniom i murom i domom, niszcząc je i przejadając tak jak opadłe przegryza liście.
Od Foskara aż precz do Barbariga, książęcych willi i rezydencyi — kędy życie o bladych, zatrutych bielidłem i wonnościami żyłach, wyczerpało się w błachych szczebiotach o rodzimym znaczku, szpicu faworycie lub jakimś „bombé“ — zaległa teraz głucha cisza ruiny i opuszczenia.
Jedne pałace podobne były do starców zgrzybiałych; drugie przypominały wypłakane oczy i bezzębne usta.
Inne jeszcze, na pierwszy rzut oka zdawały się bliskie rozsypania w proch, jak włosy trupów w otwartych grobach lub stara, przez mole pocięta odzież przy otwarciu dawno zamkniętych szaf i nieotwieranych kufrów.
Okalające pałace mury runęły; czas pogruchotał filary i kolumny, wykoszlawił wrota, chwastami zasiał pyszne niegdyś ogrody, parki zmieniając w warzywne sady.
Lecz tu i tam, bliżej i dalej, wszędzie, w sadach i na grzędach, w winniccch, śród srebrzy,