stych głów kapusty, śród jarzyn i pastwisk wilgotnych, śród stosów nawozu i odpadków winogron, stogów siana i chat wiejskich, wszędzie, na porzeczu stały posągi.
Pozostały, przeżyły wszystkich i wszystko; niezliczone, rozpierzchłe, białe tu, szare owdzie, zielonkawemi mchy porosłe, rdzą żarte, stały w przeróżnych postawach, w przeróżne ruchy skamieniałe.
Bogi i boginie, Nimfy i Satyry, Hory i pory roku, z kołczanami, strzałami, łukami, wiązankami kwiecia i owoców, z rogami obfitości, pochodniami, trójzębami, wszelkiemi emblematami potęgi, bogactwa, rozkoszy, wygnane z grot, altan, labiryntów, fontan i portyków, zawsze ściśle zaprzyjaźnione z zawsze zielonemi mirtami i, bukspanami, zawsze przychylne miłostkom przelotnym, świadki wiekuistych, wiekuiście zwodnych przysiąg, symbole wyobrażeń o wiele dawniejszych od rąk co je rzeźbiły, od oczu co na nie, w pysznych niegdyś ogrodach, spoglądały.
Pod skośnemi, łagodnemi promieńmi jesiennego, zachodzącego słońca, cienie ich, padając na ziemię, wydłużały się podobne do cieni Przeszłości nieodwołalnej, do cieni tego wszystkiego co przestało kochać, uśmiechać się, płakać, co już nie odżyje, nie wróci nigdy.
I na ich milczących, kamiennych wargach zastygło te same słowo co się zarysowało w smętnym uśmiechu zwiędłych ust kobiety.
„Nic,“ nic więcej!
∗
∗ ∗ |