Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/305

Ta strona została przepisana.

w pruchniejącem drzewie robaka niszczyciela, tak wyraźne, że się zdawało Effrenie jak gdyby własne jego świdrował ucho.
Ujął brzeg żółtej, łoże pokrywającej materyi, podniósł i natychmiast opuścił ze wstrętem jak gdyby dostrzegł pod nią gniazdo robactwa.
— Idźmy! wychodźmy! — wołała Foskaryna, przypatrująca się przez okno pasom światła i cieni rzucanym na park przez zachodzące słońce. — Brak tu powietrza.
Istotnie brakło go tu tak jak w podziemnej krypcie.
— Teraz — ciągnął monotonnym głosem kustosz — przechodzim do pokoju Maksymiliana austryackiego, który kazał postawić swe łóżko w gabinecie Amelii Bauharnais.
Przeszli przez pokój w purpurowem oświeceniu.
Skośne promienie słońca padały na sofę krytą amarantową materyą; drgały, rozbryzgiwały brylantowo w kryształowych soplach u kandelabrów złoconych; odbijały od amarantowych pasów zbiegających wzdłuż ścian.
Stello zatrzymał się na progu, wywołując w pamięci, w tem krwistem oświeceniu, bladą i myślącą twarz arcyksięcia, kwiecie Habsburgów ścięte ręką śmierci, w letni poranek, na barbarzyńców ziemi.
— Wyjdźmy! jedźmy! — prosiła ociągającego się Foskaryna.
Biegła niemal przez ogromny salon malowany „al frpsco“ przez Tiepolo, gdy tymczasem Po za nią bronzowe okucia, zamykających się podwoi, wydawały dźwięk rozbrzmiewający jak dzwon pod sklepieniem stropu.