Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/306

Ta strona została przepisana.

Biegła, uciekała wystraszona jak gdyby pałac ten miał runąć na jej głowę, jak gdyby miało jej zabraknąć światła i powietrza, jak gdyby się bała być zaskoczoną w zmroku przez widm blade korowody.
Wszystko tu tchnęło śmiercią i niedolą.
Posuwając się w powietrzu zakłóconem jej biegiem, pomiędzy ścianami zawierającemi się nad pamiątkami i widmami zagrobowemi, po za słynną tragiczką co na scenach świata całego przedstawiała miłość, ból, rozpacz, walkę, losy najgłośniejszych bohaterek, Stelio Effrena czuł że krew stygnie w żyłach, zdawało mu się, że nań zawiał wiatr chłodny, serce w nim zamiera, odwaga go odstępuje, życie traci dlań uroki, rozsuwają się najściślejsze, łączące go z ludźmi i rzeczami węzły, chwieją się i rozwiewają illuzye, śród których usiłował prześcignąć sam siebie, własne prześcignąć losy.
— Czy żyjemy jeszcze — pytał Foskarynę wyszedłszy na powietrze, znalazłszy się w parku, zdała od tej stęchlizny.
Ujął ją za ręce, wstrząsając niemi.
Spojrzał w samą głąb jej oczu, usiłował uśmiechnąć się; potem pociągnął ją za sobą w słońce, na murawę.
— Jak tu ciepło! Czy czujesz? Jakże miękka trawa.
Przymknął oczy spragniony słonecznych promieni dla powiek, zdjęty na nowo błogością życia.
Foskaryna naśladowała go, widząc przyjemność jakiej doświadcza jej przyjaciel, po przez przesłonę rzęs patrząc na jego wilgotne, zmysłowe usta.