Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/307

Ta strona została przepisana.

Pozostali tak czas jakiś, oblani słońca promieńmi, ze stopy w trawie, trzymając się za ręce i w zaległej dokoła nich ciszy słyszeli bicie krwi w pulsach, jak wód w strumieniach co wzbierają gdy ziemia taje na wiosnę.
Foskaryna myślała o wzgórzach Euganeeńskich, o wioskach jak kąchy różowych, o pierwszych kroplach wiosennych deszczów na świeżo rozwiniętych liściach, o źródle Petrarki, o wszystkich miłych i lubych rzeczach o jakich jej mówił.
— Życie mogłoby być jeszcze słodkie! — westchnęła głosem rozbudzającej się nadziei.
Serce Stelia było jak owoc dojrzewający i rozpływający się od razu za dotknięciem czarodziejskiego promienia.
Przepełniła go dobroć i radość wielka.
Raz jeszcze napawał się bieżącą chwilą tak jak gdyby była ostatnią.
Miłość zwyciężyła przeznaczenie.
— Kochasz mnie? Powiedz!
Kobieta milczała roztwierając szeroko oczy jak gdyby jej źrenice wszechświat objąć miały.
Nigdy miłość, miłość szalona, ślepa, upojona nie była silniej wyrażoną przez żyjącą istotę.
— Słodkie jest, słodkie życie z tobą, dla ciebie; jutro jak wczoraj słodkiem mi będzie.
Zdawał się upojony nią, słońcem, trawą miękką, niebem boskiem, jak rzeczami które po raz pierwszy dostrzegł, posiadł.
Więzień co o brzasku dnia opuści więzienie duszne; chory co przychodząc do zdrowia i zajrzawszy już w oczy śmierci, spogląda znów na