Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/309

Ta strona została przepisana.

dy jesteś! Otrzymasz to co ci się należy... nie stracisz tej co cię czeka.
Oczy jej, w słońcu i rozgorączkowanej twarzy błyszczały nieruchome jak dwa w wodzie zanurzone kryształy.
— Ah! zawsze, zawsze to samo! — zawołał z gorączkową porywczością, zniecierpliwiony i nie zdolen się powstrzymać Stelio. — Co ci się zdaje? Czego się lękasz? Czemu mi nie powiesz co cię tak zasmuca? Rozmówmy się raz wreszcie otwarcie. Kto mnie, gdzie czeka?
Drgnęła przerażona pytaniem co się jej zdało nowem i niespodzianem, chociaż było powtórzeniem słów jej ostatnich.
Zadrżała czując niebezpieczeństwo tak bliskie i nieuniknione jak gdyby idąc tą miękką murawą ujrzała nagie roztwierającą się pod stopami przepaść.
— Kto mnie czeka?
I oto naraz, w obcej tej miejscowości, na łanie zielonym, przy dnia schyłku, po tylu marach krwawych lub bladach, co się im tu zjawiły, wstawał obraz postaci żywej, pełnej woli i żądzy, budzący w niej inne, sroższe od uprzednich obawy.
I oto naraz, po nad wszystkiemi marami przeszłości wzbijała się przyszłości mara... ćmiła jej jasność dzienną, przerywała, niszczyła doszczętnie obecnej chwili lube wytchnienie... nawet ta zielona trawa pod stopami stygła, więdła, traciła świeżość i miękkość...
— Rozmówimy się jeśli chcesz... nie teraz...
— Gardło się jej ściskało, zaledwie mówić mogła. Podnosiła głowę, by łzy, przelewające się