Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/312

Ta strona została przepisana.

— Jak tu ciepło! Patrz jak wysokie cedry. Patrz! gniazdo jaskółcze, widzisz, tam, pod tą belką...
— Jaskółki późno odleciały w tym roku.
— Prawdaż jest, że na wiosnę powieziesz mnie do wzgórz Euganeeńskich?
— Chciałbym Foska! chciałbym.
— Jakże daleka wiosna!
— Życie może być jeszcze pełne słodyczy.
— Marzenie!
— Spójrz! Orfesz z lirą, mchem obrosł cały.
— Ścieżka ta podobna do tych które czasem we śnie przebiegamy. Nikt już chyba tędy nie chodzi. Trawą porosła... bez śladu ludzkiej stopy.
— Deukalion i kamienie, Ganimed z orłem, Dyana z jeleniem, Olimp cały.
— Ile posągów! Te przynajmniej nie poszły na wygnanie. Każdy pod starym stoi grabem jak we własnej niszy.
— Tu się przechadzała Marya Ludwika pomiędzy królem i kochankiem. Od czasu do czasu zatrzymywała się słuchając szczęku nożyc przycinających gałęzie szpaleru, nadających im kształt arkad. Opuszczała chustkę do nosa uperfumowaną jaśminem i Don Manuel Godoi schylał się po nią wdzięcznie i lekko, skrywając ból kości i krzyża, pozostałość zniewag doznanych od czerni na Aranjuezu ulicach. Słońce grzało, tabaka wonną była w emaliowanych tabakierkach! Pozbawiony korony król, uśmiechał się mówiąc: „Nie tak miło być musi kochanemu Bonaparcie na świętej Helenie,“ lecz w sercu kró-