Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/314

Ta strona została przepisana.

ście pomiędzy dwoma filarami, na których marmurowe amory dosiadały kamiennych delfinów.
Po drugiej stronie kraty, widać było tylko początek wąskiej ścieżki pomiędzy ciemnym, gęstym, najeżonym laskiem, mającym pozór tajemniczy.
Po nad drzewka wzbijała się wieża, na której szczycie rycerz zdawał się sprawiać czaty.
— Czyś wchodziła kiedy do labiryntu — spytał Stelio swą przyjaciółkę.
— Nigdy — odrzekła.
Stali przypatrując się sztuczce ogrodniczej, skombinowanej ku uciesze dam i ich kawalerów w epoce robronów i kwiecistych kamizelek.
Teraz czas i opuszczenie przysłoniły dowcip ogrodniczy ponurym smętkiem, ujmując wdzięku zmieniły w gąszcz brunatną, pełną podlątanych przejść i przesmyków, kędy zachodzącego słońca promienie nadawały ciemnym bukspanom pozór gorejących, palących się bezdymnie krzaków.
— Otwarto! — zauważył Stelio opierając się o uchylającą się bramkę — widzisz?
Popchnął żelazne wrota, zaskrzypiały na zardzewiałych zawiasach, wszedł na ścieżkę.
— Co robisz — zawołała jego towarzyszka zdjęta mimowolnym strachem, wyciągając rękę by go powstrzymać.
— Nie chcesz byśmy weszli? Wahała się przestraszona.
Lecz labirynt pociągał oboje tajemniczością swą i palącego się na krzakach, zachodzącego słońca blaskiem.
— Gdybyśmy zabłądzili?
— Takie to małe! łatwo znajdziem wyjście.