Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/316

Ta strona została przepisana.

rał dla niej znaczenia obmyślanego okrucieństwa i naigrawania.
Słyszała śmiech jego rozlegający się w gąszczy leśnej.
— Stelio!
Pod wpływem rozdrażnienia wołała tak jak gdyby go istotnie widziała w objęciu tamtej, traciła na zawsze.
— Stelio!
— Szukaj mnie! — brzmiała wesoła odpowiedź niewidzialnego kochanka.
Weszła w labirynt szukając go, kierując się głosem jego i śmiechem, lecz się ścieżka załamała i powstrzymała ją nieprzenikniona ściana splątanych gałęzi. Zwróciła się na mylne szlaki których zawroty powtarzały się w koło, bez końca.
— Szukaj mnie — brzmiał głos Stelia coraz dalej pomiędzy zielonemi, przewiewnemi a nieprzenikalnemi ściany.
— Gdzieżeś, gdzieżeś? Czy mnie widzisz?
Szukała wyrąbów w gąszczu, dostrzegała same pokrzyżowane gałęzie, złote od strony słońca, czarne po odwrotnej stronie.
Graby i bukszpany mieszały pożółkłe zwiędłe liście z ciemnemi, lśniącemi, wiecznie zielonemi, wywołując silne kontrasty świeżości i przekwitu, wrażenie wątpliwe zwiększające zmieszanie wystraszonej kobiety.
— Zabłąkałam się. Wyjdź na przeciw mnie.
W gęstwinie dźwięczał śmiech młodzieńczy.
— Arianno! gdzieżeś Arianno!
Teraz głos rozlegał się z przeciwnej strony a ostrzem miecza przeszywał jej serce.
— Arianno!