Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/317

Ta strona została przepisana.

Wróciła nazad, biegła wprost przed siebie, znów wracała, starała się przedrzeć przez gęstwinę, rozchylała liście, złamała gałęź i nie dostrzegała nic, nic oprócz splątanych, bliźniaczo z sobą podobnych ścieżek labiryntu.
Wreszcie usłyszała po za sobą kroki tak bliskie, że aż drgnęła!
Nie! nie był to Stelio, myliła się.
Raz jeszcze obejrzała się w koło zielonej warowni w której została uwięzioną.
Nasłuchiwała wyczekując.
Tylko własny słyszała zdyszany oddech, własnych pulsów głośne bicie.
Dokoła zaległa głęboka cisza.
Wzrok wzniosła w górę.
Kopuła nieba olbrzymia i czysta zaokrąglała się, wspierając na konarach zielonej celi której Foskaryna była więźniem.
Zdawało się że nic już niema na świecie oprócz tej pustynnej bezbrzeżności, tam, wysoko, a tu samotności zaciśnienia.
Nie umiała oddzielić miejsc śród których się znalazła od nurtującego jej duszę uczucia.
Trwoga, niepokój, podniecona wyobraźnia, zmieniały w oczach jej rzecz każdą w żywą, wymowną allegoryę.
— Stelio! Gdzie jesteś Stelio?
Cicho.
Nikt nie odpowiada.
Próżno nastawia ucha, dech w piersi zapiera, czeka... godzinami zdają się jej chwile przelotne.
— Gdzie jesteś? Boję się.
Cicho.
Gdzież się pod ział Stelio?