Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/318

Ta strona została przepisana.

Czy znalazł wyjście z labiryntu i ją tu samą zostawił?
Co znaczy ten żart okrutny?
Zdejmowała ją chęć szalona, nieprzemożona krzyczeć, płakać, rzucić się na ziemię, tarzać, ranić się, czuć ból fizyczny, umierać.
Znów wzniosła oczy ku niemym nieboskłonom.
Szczyty wysokich grabów paliły się jak żużle na chwilę przed spopieleniem, gdy się już z nich nie wydziela płomię.
— Widzę cię! — rozległ się nagle głos wesoły w cieniu głębokim, tuż, tuż przy niej.
Drgnęła, pochyliła się ku cieniom.
— Gdzieżeś, gdzie?
Śmiał się w krzakach, niewidzialny, jak faun na czatach.
Żart ten upajał go, ożywiał.
Czuł się lekkim, zwinnym i cała tajemniczość miejsc półdzika, woń jesieni, dziwaczność położenia, przestrach kobiety, nawet bliskość marmurowych bożków i boginek, zaprawiały mu wesołe usposobienie odcieniem starożytnej poezyi.
— Gdzieżeś? O! przestań żartować! Nie śmiej się już tak. Stelio! dość tego, dość!
Przykucnął pod krzakiem, z obnażoną głową, pod kolanami czuł mech wilgotny i liście suche, szeleszczące a oddychając śród gałęzi napawał się lubością szczególną tak jak gdyby się zaciskały nowe, silniejsze węzły pomiędzy nim a życiem roślinnem i oczarowany świeżością wrażeń, snuł w swej wyobraźni, śród splotów miniaturowego labiryntu, pomysły godne pierwszego wynalazcy nadpowietrznych wzlotów.