Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/319

Ta strona została przepisana.

Przypominał sobie myt potwora urodzonego z Byka i Pasifai, legendę Tezeusza na Krecie.
Świat bajki stawał się dlań widomym, dotykalnym.
Pod czerwienią jesiennego zachodu słońca, zgodnie z instynktami wrodzonemi i umysłowem wyrobieniem, przeistaczał się w jedną z tych istot dwulicych, na poły zwierzęcych, boskich na poły, w sielskiego fauna obmyślającego wesoło i krotochwilnie gonitwy, zasadzki, sidła zastawiane w lesie, na miękkiej murawie.
Marzył o nimfach, boginkach i w wyobraźni przesuwał mu się obraz Donatelli.
— Dość! dość już tego! — wołała Foskaryna — sił mi nie staje... upadnę!
Krzyknęła czując się pochwyconą za brzeg sukni przez dłoń wyciągającą się z pod krzaku.
Pochyliła się, dojrzała w cieniu, śród gałęzi, roześmianą twarz młodego fauna a śmiech jego odbił się o jej duszę nie weselem lecz bólem i smutkiem, zaznaczając ostre różnice pomiędzy tą świeżą zawsze wesołością a nurtującym ją ustawicznie niepokojem, tą niebaczną lekkomyślnością a gniotącym ją ustawicznie ciężarem.
Zrozumiała jaśniej niż kiedybądź popełnioną omyłkę, okrucieństwo losu co na drogę jej życia rzuciło cień postaci Donatelli.
Zaledwie pochylając się >spostrzegła twarz kochanka, już się przed nią zjawił obraz tamtej, młodej i silnej, ponętnej, pochylającej się niby wraz z nią, naśladującej ruchy jej, nakształt własnego jej cienia na słońcem oświeconym skraju murawy.
W oczach jej pociemniało.
Nie mogła odróżnić prawdy od urojenia.