Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/320

Ta strona została przepisana.

Tamta odpychała ją, przykrywała sobą, unicestwiała.
— Puść mnie! nie rusz! Nie mnie szukasz...
Głos miała tak zmieniony, że Stelio zaprzestał śmiać się i żartować.
Powstał.
Teraz go nie widziała, oddzielona od niego kotarą gęsto splątanych gałęzi.
— Wyprowadź mnie stąd. Na nogach ustać nie mogę, sił mi nie staje... cierpię.
Nie znajdywał słów dla uspokojenia jej, pocieszenia.
Czyż nie odgadła skrytych a mimowolnych jego myśli i uczuć?
— Zaczekaj, zaczekaj chwilę. Postaram się znaleźć wyjście. Zawołam kogo.
— Odchodzisz!
— Nie bój się, nie bój! nic ci tu nie grozi.
Mówiąc to dla jej uspokojenia czuł płonność słów własnych, niezgodność zabawnej przygody z wzbudzonemi przez nią wzruszeniami.
I sam w sobie czuł pewne rozdwojenie: niepokój a zarazem chęć do śmiechu, którą powstrzymywał doświadczając obcego sobie wrażenia: jakie pozostaje czasem po snach przykrych, dziwacznych.
— Nie odchodź! — błagała go wystraszona — spotkamy się może tam, na tym oto zakręcie. Sprobójmy. Daj mi rękę.
Przesunął rękę po przez gałęzie; drgnął dotykając jej dłoni: zimną była jak lód.
— Foska! Co ci jest? Widzę że się czujesz nie dobrze. Zaczekaj! przedrę się przez ten płot żywy, wyłamię.