Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/321

Ta strona została przepisana.

Usiłował to czynić, złamał kilka gałęzi, lecz elastycznej zapory przerwać i przemódz nie mógł.
Daremnie krwawił sobie dłonie.
— A! nie dam rady!
— Krzyknij! zawołaj kogo!
Głos jego rozdarł ciszę.
Wysokie szczyty drzew już pogasły lecz po niebie rozciągała się jeszcze czerwień podobna do łuny olbrzymiego gdzieś pożaru.
Po nad głowami ich przemknęło stado dzikich kaczek, w trójkąt spleciony, czarnych, z wyciągniętemi szyjami.
— Pozwól mi odejść. Z łatwością dojdę do wieży. Zawołam. Głos mój usłyszą stamtąd.
— Nie! Nie! nie odchodź.
Lecz usłyszała już oddalające się jego kroki i znów pozostała sama, zbłąkana, opuszczona na krętych steczek sieci.
Zatrzymała się.
Czekała.
Słuch wytężała.
Wzniosła oczy w górę.
W trójkąt zbite stado ginęło w dali.
Traciła miarę czasu, chwile zdawały się jej godzinami.
— Stelio! Stelio!
Nie była zdolną panować dłużej nad podrażnionemi do ostateczności nerwami.
Czuła się bliską stracenia zmysłów.
Szał ją opanowywał jak powstająca burza.
— Stelio!
Słyszał rozpaczne jej wołanie i szukał niecierpliwie, śród krętych ścieżek, drogi ku wieży zbliżając się do niej, to znów oddalając.
Śmiech mu zastygł na ustach, serce się ści-