Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/322

Ta strona została przepisana.

skało i drżał cały za każdym razem gdy własne swe imię słyszał wołane w niewidzianej męce.
Dzień się skłaniał ku wieczorowi a bledniejące blaski wywierały na nim wrażenie krwi upływającej, ubiegającego życia.
— Jestem tu! uspokój się! jestem!
Jedna ze ścieżek doprowadziła go wreszcie do stóp wieży.
Wbiegł szybko po krętych schodach.
Dobiegłszy do szczytu doznał zawrotu głowy, oparł się o poręcz, przymykając oczy, otworzył je.
Na skraju horyzontu palił się jeszcze długi szlak ognisty.
Bezpromienny krąg księżyca wypływał na nieboskłony.
Równina podobna była do szarego ogniska, labirynt u stóp wieży z czerniejącemi bukszpanami, z żółtemi plamami grabów, wąski pomimo niezliczonych swych skrętów, miał pozór porosłego dzikiemi krzewy rumowiska, dzikiej i ponurej ruiny.
— Wstrzymaj się, wstrzymaj! — wołał z wieży na Foskarynę — nie biegaj tak! uspokój się. Już mnie posłyszano, ktoś nadchodzi, poczekaj! zatrzymaj się.
Widział ją biegającą w kółko po zwodnych, splątanych ścieżkach, oszalałą, podobną do istoty skazanej na czcą mękę, trud bezowocny a wiekuisty, godną siostrę męczenników z mitologii.
— Wstrzymaj się! Zdawało się że niesłyszy lub się zatrzymać nie może pchnięta fatalnym niepokojem i że on sam, nie mogąc jej pomódz, jest skazany zostać światkiem jej męczarni.