Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/324

Ta strona została przepisana.

Opadały chłodne jako rzecz zwiędła, bezsilna a posągi, kamienne posągi biegły za niemi, wzdłuż drogi.
I rzeka biegła ciemna śród ocienionych brzegów, pod srebrzystem niebem, na które wypłynął księżyc w pełni.
Po rzece mknęła łódź czarna ciągniona przez parę siwych koni, klekocących kopytami po wybrzeżu.
Popędzał je woźnica pogwizdując barkarolę.
Na pokładzie barki dymił się komin jak nad chaty dachem.
Na dnie widać było żółte światło latarni, a zapach wieczornego jadła rozwiewał się w nocnem powietrzu, a tu i tam, na zalanych tumanem polach biegły, krzyżowały się, znikały, znów się na srebrne światło miesiąca wysuwały posągi, posągów krocie.
Było w tem krajobrazie coś z grozy wybrzeży Styksu i Hadesu padołów: kraina cieni, mgieł, wody.
Wszystko się tu rozwiewało jak w cieni i duchów krainie.
Księżyc czarował dolinę, pociągał, ją ku sobie tak samo jak pociąga szerokie morze.
Nienasyconemi, cichemi usty pił z brzegów horyzontu wilgoć.
Tu i owdzie szkliły się rozlane kałuże a precz! daleko! ciągnęły się, krzyżowały, srebrzyły wstęgi kanałów, obrosłe po brzegach rzędami wierzb pochyłych.
Lądy z chwili na chwilę zdawały się tracić coś ze swej ścisłości i wagi, ulatniać, nabierać dziwnej przelewności tak że smętne nieba mogły się przeglądać w niezliczonych zwier-