Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/329

Ta strona została przepisana.

przyspieszającej kobiety, gotował się do zmierzenia z całą prawdziwą prawdą.
— Rozumiem że nie o to chciałeś mnie spytać...
— Tak, nie o to. I cóż?
Zwróciła się ku niemu z gwałtownością przypominającą mu ów wieczór, w którym oszalała wołała nań:
„Idź! idź do niej! Czeka Cię!“
Na tem cichem bezludnem wybrzeżu, pomiędzy stojącemi wody kanału a tym szeregiem szklanych wyrobów, na tej opuszczonej, nudnej Wyspie, niebezpieczeństwo zdało mu się nieuniknionem.
Lecz jakiś natrętny przechodzień zaproponował zaprowadzić ich do najbliższej huty.
— Idźmy! idźmy! — zawołała aktorka spiesząc za przewodnikiem, jak gdyby chciała czem prędzej skryć się przed światłem dziennem.
Huta wilgotną była, pełną plam saletry, słonego, właściwego grotom morskim zapachu.
Minęli zarzucony drzewem opałowem i węglem dziedziniec, przeszli przez stare wrota, znaleźli się przy piecowisku, którego oddech ognisty parzył ich, oślepiał, wygryzając oczy, tak jak gdyby ogień chwytał się rzęs samych.
„Zniknąć, zostać pochłoniętą przez ziemię, nie zostawić śladu po sobie“ — wołało zbolałe serce kobiety, unicestwienia spragnione. — „Ogień ten, w chwilę, w jedną, mógłby mnie objąć jak obejmuje te oto brzemię, spopielić jak słomy wiązkę.“
I z myślą tą zbliżała się do otworów skąd buchały żary jaśniejsze od słońc południa, prze-