Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/33

Ta strona została przepisana.

Nad Santa Marya del Salute, niebo, z przepływającemi różowemi i liliowemi obłoczkami podobne było do zasianego meduzami morza.
Z ogrodów dolatywał zapach słońcem i ciepłem zwarzonych, więdniejących liści, tak mdły i silny, że się zdawało, jak gdyby aromatyczne olejki rozlały się po wód brunatnej, ociężałej powierzchni.
— Czujesz w powietrzu zapach jesieni — spytał Foskarynę?
Ona pozostała zapatrzoną w niedawno wywołane przezeń widmo zmarłego Lata, płynącego w kryształowej trumnie, w dół, precz, ku lagunom...
— Czuję ciągle — odrzekła z nikłym uśmiechem.
— Wczoraj, przybywszy tu, nie widziałem cię — spytał po chwili. — Gdzie byłaś wczoraj o tej godzinie?
— Na Giudeca, w jednym z ogrodów.
— Ja tu, na Riva. Czy ci się nie zdaje, że na oczy nasze nasycone podobnym temu widokiem, powieki opaść powinny i nie podnieść się już więcej...
— O takich to i tym podobnych rzeczach, chcę mówić dziś wieczorem — ciągnął po chwili z zastanowieniem. — Będę opiewał zaślubiny Wenecji z bożkiem jesieni. Ach! gdybym mógł na tem tle stworzyć obraz, podobny w tonie do obrazu, na którym Tentoretto w sali Anticollegio, przedstawiał gody Bachusa z Aryanną! Błękit, purpura i złoto! Złoto, błękit i purpura.
— Od wczoraj — ciągnął — zbudziły mi się w pamięci fragmenty, ustępy całe, z dawno za-