Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/338

Ta strona została przepisana.

rozgrzany pochwałą i słowy poety, uśmiechał się do aktorki.
Subtelnym, sprytnym wyrazem twarzy przypomniał złotego lisa, co w herbie wyspy Murano ugania się za kogutem.
Jego zaczerwienione od ognia powieki opuszczone były na przedmiot który trzymał w ręku, a w całej jego postawie, nawet w ostrożnem, pieszczotliwem palców zagięciu, przebijały się wrodzone, odziedziczone zdolności artystyczne, poczucie linii i kolorytu.
A kruża w ręku przygarbionego swego twórcy podobna była do prawdziwego kwiecia rozkwitającego na cienkiej, wyłamanej gałęzi.
Przepiękna zresztą! tajemnicza jak samej przyrody twory, przechowywała w wklęsłości swego kielicha ludzkiej piersi tchnienie; przezroczystością walcząc o lepsze z wód kryształem i powietrzem stref południowych, dzierzganiem koronkowem, fijołkowem swych brzegów, przypomniała błąkające się śród morskich tali meduzy, prosta, czysta, za ozdobę mając tylko ów brzeg frendzlowany, falisty, cała w podstawie, łodydze, kielichu!
W czem się kryła tajemnica jej przedziwnej piękności tego niktby nie potrafił określić ani jednem słowem, ani słów tysiącem.
To też wartość jej zostawała nieobrachowaną i zależnie, od patrzącego na nią oka, bezcenną lub żadną.


∗             ∗