Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/34

Ta strona została przepisana.

pomnianego, zarzuconego poematu, który pisałem w Wenecyi, znalazłszy się tu po raz pierwszy, w najwcześniejszej mojej młodości. Było to we wrześniu. Poemat miał nosić tytuł: „Alegorya jesieni“. Jesień nie objawiła mi się bynajmniej uwieńczona winnem liściem, lecz podobna raczej do któregoś z królewiczów Weroneza, płomiennego, wyrywającego się z marmurowych ramion i zielonkawych opasek kochanki. Pomysł, chociaż poetyczny, nie dościgł wówczas plastycznego, dla sztuki niezbędnego wcielenia. Odrzucony, zapomniany, drzemał gdzieś w głębi mej pamięci, lecz jak w głębokich bruzdach urodzajnej gleby nie ginie żaden rzucony w nią posiewy tak i w duszy poety, każde rzucone ziarno kiełkuje, aż w danej chwili, wystrzeli plonom obfitym. Dziwnie nieodgadnione a sprawiedliwe są prawa rządzące wewnętrzną naszą, duchową, nam samym częstokroć niedostępną istotą. Trzebaż mi było, niegdyś, w pacholęctwie niemal, zostać potrąconym w Wenecyi najsilniejszem z wrażeń, trzebaż było by ono, bez woli mej i wiedzy kiełkowało w głębi mej duszy by dziś, jak na zawołanie, jak za czarodziejskiej różczki dotknięciem wytrysnąć kwieciem! Leonard da Vinci, to miał zapewne na myśli, gdy zapatrzony, w wszechmoc przyrody, tworzył prześliczną bajkę o mrówce i prosa ziarnku „Nie jedz mnie, pozwól mi wzejść w roślinę, a odpłacę ci się setnem ziarnem“. Ach! Leonardo, mistrz nad mistrze! nie było głębi, w którą by nie zajrzał a dłonie co kuły spiże, naginały żelaza, miały dotknięcia lekkie i miękkie, kobiece, anielskie niemal. Och! Perdito! myślisz żem się sprzeniewierzył wenecyanom!