Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/347

Ta strona została przepisana.

Milczał upojony, jak gdyby mu w tej czarze goryczy podawała samą treść swego serca.
Ze wszech, rzeczy otaczających go w rozproszonem świetle, żadna nie zdała mu się równie piękną i niezbadaną jak ta twarz kobieca, której wyraz zdradzał przepaścistą głąb, gdzie w ciszy dokonać się musiało coś bardzo wielkiego.
Drżąc czekał co mu dalej powie.
Szli czas jakiś obok siebie, pomiędzy dwoma wysokiemi ścianami.
Ścieżka wąską była, głuchą, równą pod ich stopami a po nad ich głowami rozciągały się olśniewające szafiry nieba.
Doszli do małego placyku, przy którym wznosił się ubogi, przez ubogich gospodarzy zamieszkały dom, rudera niemal.
Foskaryna zatrzymała się przyglądając mu bacznie.
Spaczone, spróchniałe okienice otwarte były, przytrzymane na ukos wstawionem drewnem.
Skośne promienie zachodzącego słońca wpadały do izby odymionej, rozświecały ubogie sprzęty: stół, ławę, kołyskę.
— Czy przypominasz Stelio — mówiła — austeryę do której wstąpiliśmy w Dolo, czekając nadejścia pociągu? Na kominie płonął wielki ogień, na ścianach połyskiwały porozwieszane rądle i rądelki, na kracie przypiekały się kawałki polenty. Przed dwudziestu laty tak samo wyglądała austerya ta, komin, ogień, rądle i rądelki. Matka moja zachodziła tam ze mną co wieczór, po przedstawieniu. Siadałyśmy na ławie, za stołem. Na scenie, przed chwilą, płakałam, krzyczałam, szalałam, konałam zasztyletowana