Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/348

Ta strona została przepisana.

lub otruta. W uszach brzmiały mi jeszcze wiersze deklamowane głosem w którym własnego nie poznawałam głosu a duszę pełną miałam, uczuć obcych mi, z których się otrząść nie mogłam i byłam jak ten, co broniąc się ogarniającej go niemocy, usiłuje chodzić i ruszać się... Udanie wykrzywiało mi jeszcze muskuły twarzy, której długo często do porządku przywieść nie mogłam... Maska, poczucie żywej maski rodziło się we mnie... Nadmiernie roztwierałam oczy... Czułam chłód na czole, włosy mi się jeżyły na skroniach... Nie udawało mi się wrócić do poczucia samej siebie i otaczającej mnie jawy... Mglił mi zapach kuchni, jadło na talerzu, przedemną zdawało mi się nie do przełknięcia, ciężkie, wstrętne. Wstręty te pochodziły od jakichś wrodzonych mi, w samej głębi mej istoty skrytych potrzeb wykwintu, instynktów szlachetnych, które się niejasno przebijały z przepaści mych upokorzeń... nie umiem tego wyrazić... Wypływało to może z tej siły, z tego daru z którym się nosiłam bezwiednie, który się miał potem objawić; z tej szczególnej odrębności jaką mnie obdarzyła przyroda... Czasem poczucie tej odrębności tak było żywe, że mnie oddzielało od rodzonej mej matki. Niech mi to Bóg przebaczy! oddalało od niej. Czułam się strasznie osamotnioną, obojętną na wszystko co mnie otaczało... sama, wobec przeznaczeń moich... pozostająca przy mnie matka moja zdawała mi się daleką, cofała w dal niepochwytną. Ah! wkrótce bo umrzeć miała, już się nosiła z zarodkiem śmierci i kto wie, czy w sercu mem nie było głuchych przeczuć tego co niebawem nastąpić miało! Nalegała na mnie bym się posiliła, przemawiała