Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/35

Ta strona została przepisana.

Przy ostatnich słowach uśmiech przemknął po jego ustach, chciał żartować, lecz go od stóp do głowy przebiegły dreszcze natężenia, z jakiem usiłował zestrzelić w jeden snop rozpierzchłe jeszcze promienie wspomnień, myśli, wyobraźni, przelatujące w nim niby błyskawice olśniewające.
Błyski te, fale przepływne usiłował ująć w linie stałego konturu a przy jego niesłychanej wrażliwości, wysiłek ten zdradzał się na pobladłej jego twarzy, drgał w muskule każdym. Śledząca tę wewnętrzną pracę młodego swego przyjaciela kobieta, doznawała uczucia jak gdyby sama, w spazmatycznym wysiłku, naciągała cięciwę twardego i olbrzymiego łuku.
Czuła Effrenę w tej chwili dalekim od siebie, obcym sobie, obojętnym na wszystko, co nie było pochłaniającą jego twórczość myślą.
— Późno już! czas wielki! — zawołał otrząsając się z zadumy, gdyż nagle znów się przed jego wyobraźnią wyłoniły tysiączne, salę Wielkiej Rady, wypełniające, ludzkie twarze, — wracajmy! muszę się przecie przebrać. Wielki czas.
I już młodzieńczą jego próżność łechtały spojrzenia oczu tysiąca nieznajomych kobiet co się miały nań zwrócić z ciekawością, podziwem.
— Do hotelu Danieli — rozkazała wioślarzom Foskaryna i wraz ze Steliem, zwróciła się do zębatego dziobu łodzi co, do żyjącej samodzielnem życiem istoty podobna, zawahała się na wodzie, z żalem opuszczając ciche, szeroko rozlane przestworza, na które zsunął się już cień nocy. Ocią-